Identyfikowałam się jako transmężczyzna od 15 do 30 roku życia, a zatem całe moje dorosłe życie. Z prawnego punktu widzenia wciąż jestem mężczyzną, bo nadal mam męskie dane osobowe. Jako dziecko doświadczyłam dużo złego z powodu bycia kobietą. W pewnym momencie miałam dość i stwierdziłam, że bezpieczniej i łatwiej będzie być facetem. Czy miałam wątpliwości? Bardzo rzadko i były to dosłownie krótkie przebłyski. Po kilkunastu latach na hormonach mój organizm nie wytrzymał, a ja czułam się coraz gorzej w środowisku trans. Powoli zrozumiałam prawdziwe przyczyny zawiązania się u mnie trans identyfikacji. Postanowiłam z nią skończyć, czyli zrobić detranzycję.
Jak to wszystko się zaczęło? Jak wpadłaś na pomysł, że możesz być trans?
Od najmłodszych lat byłam, jak to się ładnie mówi, nonkonformistyczna płciowo: nie odpowiadałam stereotypowym wizjom tego, jakie powinny być dziewczynki. Gdybym była chłopcem, absolutnie niczym bym się nie wyróżniała.
Ale na początku lat 90. bycie chłopczycą było mniej akceptowalne niż dziś. Pochodzę z rodziny dosyć tradycyjnej, więc rodzicom przeszkadzało, że jestem łobuzem, a nie małą damą. Im byłam starsza, tym więcej mieli do mnie pretensji. Ile razy usłyszałam, że czegoś nie mogę czy że czegoś nie wypada tylko dlatego, że jestem dziewczyną, to moje. Wtedy dowiedziałam się, że urodzenie się kobietą wiąże się z ograniczeniami w działaniu i ekspresji. Pierwszy raz mi zaświtało, że urodzić się kobietą to przegrać życie.
W wieku kilkunastu lat, na początku lat 2000, dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak transseksualizm i że można chirurgicznie zmienić płeć. Wcześniej nie miałam o tym pojęcia, tak jak zresztą ogromna większość społeczeństwa. Trafiłam na jedyny wówczas istniejący portal dla osób trans, tzw. „niebieską stronę” (http://transseksualizm.pl) i należące do niej „niebieskie forum”. Zafiksowałam się na wizji tranzycji (wtedy mówiło się „zmiana płci”) i byłam w tym bardzo konsekwentna.
Co znalazłaś na „niebieskiej stronie”? Jak wtedy wyglądało internetowe środowisko trans?
Portal był zbiorem wszelkich informacji o transseksualizmie: szczegółowe opisy wszystkich etapów diagnostyki i tranzycji, listy polecanych lekarzy z całej Polski oraz czarna lista niepolecanych, a także porady co mówić, a czego nie i jak się zachowywać, aby dostać taką diagnozę, jaką się chce.
Bawi mnie, że język, jakim strona była pisana, zostałby według obecnych standardów uznany za transfobiczny i bigoteryjny. Społeczność trans byłaby nią dziś bardzo oburzona, a strona w tydzień zostałaby scancelowana [od ang. to cancel - anulować, unieważniać; cancel culture - kultura unieważniania].
Demografia środowiska przedstawiała się zupełnie inaczej niż dziś. Znakomita większość użytkowników była dorosła, a niepełnoletnich jak ja było dosłownie kilka sztuk. Widać było też przewagę liczebną transkobiet nad transfacetami. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy trafiłam do środowiska, doszłam do wniosku, że transkobiety i transmężczyźni to zupełnie inne „gatunki” i przypisywanie im tego samego zaburzenia to nieporozumienie. Całkiem dobre spostrzeżenie jak na piętnastolatkę.
Wiem, że to pytanie padnie, więc odpowiem od razu: istniał problem obrotu lekami. Administracja ciągle z tym walczyła i opierniczała użytkowników, żeby nie robili tego na forum, bo to nielegalne. Nie powiedziałabym, że był to nagminny proceder, ale miał miejsce i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Zdecydowanie prym w tym wiodły transkobiety.
W tamtych czasach miała miejsce regularna wojna między transkobietami a transwestytami [transwestyta ‒ mężczyzna, który odczuwa podniecenie seksualne wyobrażając sobie siebie jako kobietę, np. nosząc kobiece ubrania]. Wtedy jeszcze było to dopuszczalne. Pamiętam, że transkobiety za żadne skarby nie chciały dopuścić, aby pod ich etykietę wpuszczać transwestytów (fetyszystów). Z perspektywy czasu widzę, że ich obawy były trafne. Wiele z nich przewidziało, jak to się skończy dla całej społeczności: totalny brak tzw. „gatekeepingu” [diagnozy i selekcji] sprawi, że akceptacja społeczna zmaleje i transseksualiści będą traktowani niepoważnie, jak cyrk lub zagrożenie.
Niemal wszystkie osoby trans w tamtym okresie deklarowały się jako heteroseksualne (czyli z punktu widzenia płci biologicznej były homoseksualne). Zjawisko „trans lesbijek” czy „transfacetów gejów” to był mikry margines i nie będę koloryzować: deklaracja takiej orientacji zawsze spotykała się z niemiłym odzewem. Wtedy jeszcze dopuszczalne było pytanie „po co ci to?”. Gdy patrzę na tamte czasy z perspektywy tego, co dzisiaj jest dopuszczalne w dialogu międzyludzkim, to był to krwawy dziki zachód. Trzeba było mieć dupę ze stali. Nie można było wymusić niczego szantażami emocjonalnymi, groźbami samobójstwa czy napadami złości. Nikt się z nikim nie cackał.
Czy domyślasz się, co wywołało u ciebie dysforię płciową?
Przed okresem dojrzewania nie miałam problemów z ciałem, nie zazdrościłam chłopakom budowy. Zmieniło się to drastycznie pod koniec podstawówki. Kryzys nastąpił, gdy zaczęły mi rosnąć piersi, ciało zaczęło się zaokrąglać i ‒ najgorszy koszmar, po którym już nigdy nie byłam taka sama ‒ dostałam pierwszy okres. Był to punkt zwrotny, po którym zaczęłam odczuwać intensywną dysforię. Nienawidziłam swojego ciała i brzydziłam się nim.
Zaogniły to jeszcze bardziej moje doświadczenia z mężczyznami. Jako nastolatka doświadczyłam kilkakrotnie przemocy seksualnej (zaznaczę, że od nikogo z rodziny). „Prowokowałam” nie tylko dojrzewającym ciałem, ale też stylem: nosiłam się bardzo w stylu butch [z ang. ‒ lesbijka wyglądająca w stereotypowo męski sposób], chociaż wtedy nie znałam tego określenia. Doświadczyłam gwałtu naprawczego, bo „wyglądałam jak lesba”, celem czynu było „naprostowanie mnie”, co było wyraźnie zaznaczone przez sprawcę. Nie zliczę, ile razy byłam zaczepiana przez obcych mężczyzn.
Zaczęłam bać się być kobietą i w ciągu kilku lat przerodziło się to w identyfikację transseksualną. Z perspektywy czasu wiem, jaki podświadomie zaszedł proces: mimikra. Nie zdawałam sobie sprawy, że upodabniałam się do mężczyzn, aby przestali zwracać na mnie uwagę. Metoda zadziałała i działa do dzisiaj. Odkąd wyglądam jak facet, nigdy nie doświadczyłam przemocy seksualnej typowej dla kobiecego doświadczenia. I nie tęsknię za tym ani trochę.
Mniej więcej do 16 roku życia moja orientacja była nakierowana wyłącznie na kobiety. Mama szybko to spostrzegła i nie była zachwycona. Błyskawicznie zorientowałam się, że społecznie homoseksualizm postrzegany jest bardzo źle. W warstwie podświadomej miało to wpływ na to, że zaczęłam myśleć o sobie jako o chłopaku. Wiedziałam, że gdybym urodziła się mężczyzną, nikt nie widziałby problemu w tym, że chcę być z kobietą. To był początek lat 2000 i wtedy homofobia była nieporównywalnie silniejsza niż obecnie.
Jak wyglądał twój proces tranzycji?
W wieku 16 lat zaczęłam diagnostykę u dr Wiesława Czernikiewicza, do którego chodziłam półtora roku, oczywiście za zgodą rodziców, którzy byli przerażeni tym, co się ze mną działo. Były to czasy tzw. „testu realnego życia” [funkcjonowanie w roli płci przeciwnej i przymusowe odgrywanie związanych z nią stereotypów, niekiedy wymagane przez lekarzy przed dopuszczeniem do terapii hormonalnej]. Przerwałam diagnostykę u tego pana pół roku przed planowanym końcem, bo wyrządził mi krzywdę, po której nie byłam w stanie do niego wrócić. Problemy psychiczne z powodu tamtego incydentu mam do dzisiaj.
Zabrałam od niego dokumentację diagnostyczną, doczekałam do 18 urodzin i w pierwszym wolnym terminie poszłam do dr Zbigniewa Libera, o którym wiadomo było, że przepisuje hormony na pierwszej wizycie bez żadnych opinii i diagnoz, pod warunkiem że zgodzisz się na nagie zdjęcia „do celów badawczych”. Szczerze? Wydaje mi się, że on faktycznie w tym celu je zbiera, tzn. w trakcie terapii hormonalnej powtarza sesje, by dokumentować zmiany ciała. Czy uważam tę praktykę za dziwną? Tak. Czy odczuwałam duży dyskomfort? Tak. Czy uważam, że wyzbyłam się godności, żeby dostać hormony? Tak. Ale nie wpłynęło to na moją psychikę nawet w połowie tak koszmarnie, jak to, co zrobił mi Czernikiewicz.
Zmiany w wyglądzie i głosie zaczęły być widoczne i słyszalne po trzech miesiącach na hormonach, więc powiedziałam klasie i nauczycielom o tranzycji. Znajomi przyjęli to w miarę dobrze, ale było to dla wielu z nich pierwsze zetknięcie z transseksualizmem, więc był to też szok. Dowiedziałam się wtedy, że koleżanki i koledzy oraz kadra nauczycielska byli przekonani, że jestem po prostu butch lesbijką.
W 2007 roku poszłam do innego diagnosty, psychologa seksuologa. Po obejrzeniu wcześniejszej dokumentacji powiedział, że wszystko wskazuje na to, że dostałabym diagnozę transseksualizmu (F64.0 według ICD-10), ale zasugerował, abyśmy powtórzyli cały proces od początku, na co się zgodziłam. Diagnostyka obejmowała kilkanaście wizyt na przestrzeni prawie roku, co wówczas uważane było przez większość środowiska za akceptowalny czas.
Gdy otrzymałam diagnozę, byłam już półtora roku na hormonach. Ale aby móc dokonać sądowej zmiany płci, trzeba było wówczas mieć wykonaną mastektomię, do czego wymagano też dłuższej terapii hormonalnej. Bardzo nienawidziłam swojego biustu, więc operacja usunięcia piersi nie była problemem. Przez 4 lata noszenia bindera dosłownie zmasakrowałam sobie biust i żebra, o czym powiadomiła mnie chirurg plastyczna. Na szczęście wyniki operacji były na tamten moment zadowalające. Teraz mastektomie wykonują nie tylko chirurdzy plastyczni i, szczerze mówiąc, widać to po kiepskich efektach.
Rodzice nie akceptowali mojej decyzji, ale z bólem się z nią pogodzili. Mamę przeraziło, że poszłam pod nóż, nie informując nikogo z rodziny. Stwierdziła wtedy, że składa broń. Pozew sądowy złożyłam, gojąc się po operacji [aby zmienić oznaczenie płci w dokumentach w Polsce, trzeba wytoczyć proces cywilny swoim rodzicom].
Co się w takim razie stało, że postanowiłaś zaniechać dalszej tranzycji?
Muszę najpierw uściślić, że w moim przypadku detranzycja polega na odstawieniu testosteronu i porzuceniu trans identyfikacji. Według prawa wciąż jestem mężczyzną.
Początkowo powodem były narastające latami problemy zdrowotne. Kiedy pytałam wśród osób trans o skutki uboczne brania hormonów, oczywiście automatyczną odpowiedzią było, że HRT [terapia hormonalna, akronim od ang. hormone replacement therapy] jest absolutnie nieszkodliwe, a negatywne efekty to tylko propaganda „TERFów”1. Jedyne, czemu nie mogli zaprzeczyć, to atrofia pochwy. Nie da się negować, że to wina testosteronu. Miałam tak zaawansowaną atrofię, że permanentnie odczuwałam ból, krwawiłam, utrudniała mi codzienne funkcjonowanie. Postanowiłam więc w ramach eksperymentu z dnia na dzień rzucić testosteron. W niecały rok ustąpiła nie tylko atrofia, ale też kilka innych problemów, których nie kojarzyłam z HRT albo które, owszem, kojarzyłam, ale było mi to wybijane z głowy. Miałam ogromne problemy z bulimią od kiedy brałam testosteron, a po rzuceniu udało mi się zapanować nad głodem. Przestały wypadać mi włosy, a trądzik, który miałam na całym ciele od kilkunastu lat, po prostu zniknął. Nie było śladu po stale rosnącym nadciśnieniu. Skończyły się też huśtawki nastroju od zastrzyku do zastrzyku. Jednak po ponad pół roku po odstawieniu wrócił mi okres i było to dla mnie za wiele. Wróciłam na testosteron, żeby ostatecznie rzucić go na początku 2021 roku, gdy moje zdrowie pogorszyło się do tego stopnia, że wykryto u mnie guza nerki i uszkodzenia wątroby.
Przez lata miałam też narastające problemy z układem pokarmowym i długo usiłowałam zdiagnozować ich przyczynę. Diagnozowałam to prawie trzy lata, lekarze rozkładali ręce. Że może to być powiązane z testosteronem odkryłam sama już po podjęciu decyzji o detranzycji. Skojarzyłam możliwą korelację, słuchając ludzi trans i detrans, którzy również rzucili testosteron z powodów zdrowotnych. Wszyscy mieli bardzo podobne objawy, a jedyną łączącą ich cechą było przyjmowanie testosteronu. Wciąż mam problemy z przyswajaniem pokarmów ‒ są okresy, kiedy przez miesiąc czy dwa nie mogę jeść prawie nic, bo wszystko zwracam.
Miałam szczęście, bo mój miesiąc miodowy z HRT trwał stosunkowo długo, wszystkie poważne problemy zdrowotne zaczęły pojawiać się u mnie dopiero po około 8 latach. Niektórym wystarczy o wiele krócej. Testosteron mnie uzależnił i zdarza mi się za nim tęsknić. Nie będę wciskać kitu, że nie ma zalet: sprawia, że jesteś znacznie silniejsza, nie masz okresu, a jeśli trenujesz, wyniki są nieporównywalnie lepsze. Jednak moim zdaniem koszty zdrowotne nie są tego warte ‒ wad jest znacznie więcej niż zalet i są znacznie poważniejsze.
Jaką pomoc lekarską uzyskałaś przy detranzycji? Czy lekarze, którzy prowadzili cię przy tranzycji, są świadomi, że ją cofasz?
Poszukiwania endokrynologa, który chciałby mnie przeprowadzić przez detranzycję, były katastrofą. Jest to dosyć ironiczne, bo kilkanaście lat wcześniej ciężko było mi znaleźć endokrynologa, który chciałby mnie prowadzić przez tranzycję. Trend szybko się odwrócił. Jedna endokrynolożka zrobiła mi karczemną awanturę, że skoro już tak długo brałam testosteron, to mam „być konsekwentna”, bo tacy jak ja, jeśli będzie ich więcej, „zaszkodzą sprawie osób trans”. Tak, złożyłam na nią skargę. Następni trzej lekarze mówili, że nie podejmują się prowadzenia mnie, bo się nie znają. Więc przechodziłam hormonalną detranzycję bez żadnej asysty. Jedynie moja ginekolożka sprawdzała co jakiś czas wyniki badań krwi.
Pomocy w schodzeniu z HRT nie znalazła żadna z dziewczyn cofających tranzycję, które znam. Same sobie robiłyśmy grupę wsparcia, bo odstawiałyśmy leki w tym samym czasie. Pierwszy rok jest ciężki, potem jest w miarę okej, chyba że testosteron zdążył wywołać zespół policystycznych jajników (PCOS) ‒ a znam takie przypadki ‒ to wtedy jest gorzej.
Nauczyłam się tego jednego: hormony to nie cukierki. I całe to „leczenie” dysforii za ich pomocą jest cały czas w fazie eksperymentów. Lekarze tak naprawdę nie mają pojęcia, co robią i patrzą, co z tego wyniknie. Skoro nie gromadzą danych, nie kompilują ich w statystyki, by zrobić obiektywne badania ilościowe, to to wiecznie będzie w fazie eksperymentalnej. A przez te 30‒40 lat można było zebrać naprawdę dużo danych. Wiodące instytucje medyczne w Finlandii, Szwecji, Norwegii i Anglii ogłosiły, że odchodzą od tranzycji nieletnich bądź znacznie ograniczają do niej dostęp, ponieważ nagle okazało się, że nie ma wystarczających dowodów na to, że tranzycja im służy, a nie szkodzi. Jeśli chodzi o torpedowanie badań nad detranzycją, podam jeden przykład: angielski psychoterapeuta James Caspian. Przez lata pracował z osobami trans i w pewnym momencie zwrócił uwagę, że chęć tranzycji staje się coraz bardziej popularna, zwłaszcza wśród dziewcząt. Postanowił więc przeprowadzić badania na temat żalu z podjęcia decyzji o tranzycji (transition regret), ale aktywiści zalali uniwersytet pretensjami, a ten ostatecznie odrzucił jego projekt, mimo że wcześniej go zaakceptował. Uczelnia tłumaczyła, że problemem nie są same badania, a spodziewana reakcja na nie w mediach społecznościowych, która może nadszarpnąć jej reputację. Dlatego też zawsze mnie śmieszy, gdy aktywiści powołują się na „badania naukowe”.
Specjaliści, którzy mnie diagnozowali do tranzycji, nie wiedzą, że ją cofam. Znam tylko jedną osobę detrans, która usiłowała powiadomić swoją lekarkę prowadzącą o planach detranzycji (i nie otrzymała zgody). Cała reszta nie chodzi do lekarzy i psychologów, bo nie mają oni nam nic do zaoferowania. Specjalizują się w tranzycjach, a nie ich odwracaniu.
Lekarze nie poinformowali mnie również o większości skutków ubocznych. Transaktyw też unika tematu, zwłaszcza Trans-Fuzja [organizacja transaktywistyczna], która bardzo lukruje efekty HRT i torpeduje próby podnoszenia tematu jego szkodliwości. Hormony są podawane osobom trans „off label”, czyli niezgodnie z zaleceniami producenta, dlatego nie ma on obowiązku zbierać informacji o efektach ubocznych takiego stosowania ani tym bardziej informować o nich w ulotce. Mówię o tym, bo często widzę „edukowanie” przez trans środowisko impertynenckim „przeczytaj ulotkę, to się dowiesz, jakie są skutki uboczne”. Z tym że w ulotce nie musi tego być. Przeciętna trans osoba zapewne o tym nie wie i łyka wszystko, co powie aktywista o znanym nazwisku, w ogóle tego nie kwestionując. Ja latami również nie wnikałam.
Jak zmieniał się twój stan psychiczny na przestrzeni lat i jaki wpływ miały na niego tranzycja i detranzycja?
Jako dzieciak byłam skrajnie zdołowana i bez żadnej kontroli rozwijały się we mnie problemy i zaburzenia: depresja, nerwica natręctw, anoreksja, dysforia i dysmorfofobia. Rodzice niestety mało się tym przejmowali, bo już jak byłam dzieckiem uznali, że po prostu mam zepsuty charakter i celem mojego istnienia jest robić im na złość. Świadomość zdrowia psychicznego była wtedy zupełnie inna, chodzenie do psychiatry czy psychologa było tabu, a dzieciak u psychiatry przynosił głęboki wstyd rodzinie. Zmuszona byłam radzić sobie z moimi problemami sama, w czym nastolatkowie są raczej beznadziejni. Zafiksowałam się na wizji tranzycji jako remedium na całe zło, co chyba było jedynym powodem, dlaczego udało mi się odwlec w czasie próbę samobójczą. Z rodzicami byłam w stanie ciągłej wojny. Nie ma czego ukrywać: jedynym wsparciem od dorosłych jakie miałam, pochodziło ze strony znajomych transmężczyzn. Nie mam im nic do zarzucenia.
Wyprowadziłam się z domu, tranzycja postępowała i cóż mogę rzec, mój stan znacznie się polepszył. Poza takimi „szczegółami” jak to, że anoreksja przeszła w bardzo agresywną bulimię, bo na testosteronie kompletnie straciłam panowanie nad apetytem.
Gdy uzyskałam jednoznacznie męski wygląd, jak ręką odjął przestałam doświadczać męskiej przemocy, przestałam bać się wychodzić z domu i chyba pierwszy raz od wczesnych lat przedszkolnych nabrałam jakiejkolwiek pewności siebie oraz poczucia bezpieczeństwa. Upajałam się tym. Wreszcie byłam kimś innym, mogłam zacząć wszystko od nowa i tak też zrobiłam. Nowi znajomi, którzy nie wiedzieli, że jestem biologiczną kobietą, traktowali mnie o niebo lepiej niż ci z czasów szkolnych. Ciężko nie być zachwyconą. O tym, że jestem transem, mówiłam tylko osobom zainteresowanym randkowaniem.
Przez jakiś czas chodziłam na grupę wsparcia do Trans-Fuzji, ale dołowała mnie i wpływała tragicznie na moje zdrowie psychiczne. Im trzymałam się dalej od tego środowiska, tym czułam się lepiej.
Na kilka lat przed detranzycją zdecydowanie pogorszyła się moja depresja i zaburzenia lękowe, byłam potwornie zmęczona, zmizerowana, miałam wszystkiego dość. Od zastrzyku do zastrzyku miałam okropne huśtawki nastroju. Sztuczne przyjmowanie testosteronu w jednym procencie nie naśladuje naturalnego jego wytwarzania przez mężczyznę. Męski organizm na stałe produkuje określone dawki testosteronu, a nie „wypluwa” go w potężnej ilości raz na dwa tygodnie.
Uświadamianie sobie powodów mojej dysforii to był długi proces i w pełni zrozumiałam je dopiero po trzydziestce. Bardzo pomogło mi w tym pójście na psychoterapię. I muszę tutaj wyraźnie zaznaczyć: moje bycie trans w ogóle nie było tematem terapii. Tematem była pogłębiająca się latami depresja, brak radzenia sobie z życiem i traumami, w tym wczesnodziecięcymi. Terapeutka do pomysłu detranzycji podeszła niezwykle ostrożnie i bardzo długo to omawiałyśmy. Po wielu latach udało mi się wreszcie zrozumieć, dlaczego w ogóle wytworzyła mi się taka osobowość. Trauma seksualna i mizoginia odegrały w tym swoją rolę.
Dziś nie mam już huśtawek nastroju, ale dysforia pogorszyła się po dwóch latach od odstawienia testosteronu przez zmiany typowe dla żeńskiej gospodarki hormonalnej. To wszystko niestety nie jest takie proste: wyjście z trans identyfikacji to utrata mechanizmu radzenia sobie, który przez jakiś czas działał, a problemy, z którymi pomagał niestety z nim nie odchodzą. Mam lekooporną zaawansowaną depresję, agorafobię i brak chęci czy motywacji do czegokolwiek. Z pozytywów: poziom paranoi i lęków zdecydowanie zmalał, ale to dzięki totalnemu odcięciu się od trans środowiska.
Odstawieniu hormonów towarzyszyło ostateczne porzucenie przez ciebie trans-tożsamości oraz rozczarowanie środowiskiem. Kiedy zaczęłaś zauważać w nim zmiany?
Po 2010 roku. Wszystko zaczęło się od wejścia w aktywizm pokolenia dzisiejszych 30-latków. Trzymałam się blisko Trans-Fuzji właśnie w tym czasie. Nie byłam aktywistką ani wolontariuszką, po prostu towarzysko spędzałam tam dużo czasu, poznałam wiele osób i obserwowałam przeobrażanie się starego w nowe.
Przez jakiś czas usiłowałam być hiperpoprawna i łykać każdą progresywną nowinkę. Ileż to miałam wyrzutów sumienia z powodu moich „myślozbrodni”! Ale z moim temperamentem to nie mogło trwać długo, miałam dysonans poznawczy. Pamiętam, jak ciężko było mi wytresować się, aby uważać, że jestem na równi mężczyzną, co mężczyźni biologiczni (bo jeśli tak nie uważam, to mam „zinternalizowaną transfobię” i ranię innych). Nie byłam w stanie przełknąć ciągle ewoluującego i coraz bardziej ekspansywnego konceptu niebinarności. Cierpliwie słuchałam, co też należy się osobom niebinarnym od tak jak ja „uprzywilejowanych”, binarnych transów; że moja definicja transseksualizmu jest zła i przemocowa; że nie mogę używać „starych” słów, by opisywać własne doświadczenie. Wtedy też pierwszy raz zaczęłam odczuwać wstyd i żenadę, że jestem trans.
W końcu zaczęłam pękać, co doprowadzało do towarzyskich spin. Miałam wybór: albo będę tańczyć jak mi zagrają, albo czeka mnie towarzyski ostracyzm. Na tamtym etapie bardzo zależało mi na akceptacji i kontaktach towarzyskich, więc starałam się tańczyć, coraz większym kosztem psychicznym.
Z biegiem lat dysonans poznawczy stał się tak potężny, że gwałtownie pogorszyło się moje zdrowie psychiczne. Ze względu na moją wewnętrzną konstrukcję zaczepienie w materialnej rzeczywistości ‒ czyli tym, że moja płeć była żeńska, ale społecznie odgrywałam rolę męską ‒ było dla mnie niezbędną kotwicą. Nagle okazało się, że takie myślenie robi ze mnie zbrodniarkę. Zaczęłam unikać tych ludzi. Ostatecznie szlag mnie trafił i pieprznęłam tym towarzystwem. Nie wytrzymałabym dłużej, autentycznie myślałam, że w końcu postradam rozum i dojdę do momentu takiej degradacji psychiki, że nie będzie powrotu.
Trochę polepszyło się, gdy pozbyłam się z życia policji myśli. Ale zadra pozostała. Zaczęłam po raz pierwszy szczerze analizować przyczyny tego, dlaczego właściwie stałam się trans. Lata całkowitego oderwania od starej siebie pozwoliły mi się wobec niej zdystansować, nienawiść wystygła.
W 2015 roku, po dwóch latach totalnej izolacji, wróciłam do środowiska, ale tym razem już w świecie wirtualnym. Przez ten czas to, co uważałam za niszowe, wariackie koncepcje ‒ self-id [skrót od ang. gender self-identification, praktyka obecna w niektórych krajach polegająca na określaniu czyjejś płci na podstawie deklaracji słownej, bez wymogu tranzycji], zniesienie diagnostyki, tranzycja medyczna na życzenie ‒ stały się jedyną obowiązującą mantrą. To były idee importowane prosto z amerykańskiego Tumblra [platforma blogowa]: transseksualizm to nie zaburzenie, tylko styl życia, nie trzeba mieć dysforii płciowej, żeby być trans, nie trzeba upodabniać się do płci pożądanej, a „medykalizacja” zjawiska powinna zostać zlikwidowana i zastąpiona self-id. Gdy pierwszy raz o tym usłyszałam, po prostu to wyśmiałam. W życiu by mi do głowy nie przyszło, że tak kuriozalne pomysły, jak umieszczanie mężczyzn na ich własne żądanie w kobiecych więzieniach, mogą stać się gdziekolwiek prawem. Obserwowałam, czytałam, bywałam krnąbrna. Coraz częściej czułam, że w nowej rzeczywistości nie mam nic wspólnego z byciem trans.
Obecnie polaryzacja między trans środowiskiem a resztą społeczeństwa jest widoczna głównie na przykładzie walki z kobietami, ale mało kto wie, że wszystko zaczęło się od „czystek” wśród samych osób trans. Przed polowaniem na „TERFy” poddano ostracyzmowi starsze transy, które nie chciały być wystarczająco progresywne. Widać to wyraźnie, gdy się przyjrzy demografii w tym środowisku: prawie nie ma w nim osób po 35 roku życia. Każdy, kto nie zgadzał się chociaż z jednym z powyższych postulatów, był ostracyzowany i otrzymywał stosowną łatkę (truscum, tru trans, „transmedykalista”…). Bardzo wiele osób starszych w tamtym czasie zaczęło mieć dość i rzuciło aktywizm w cholerę. Jeśli ktoś nie zajmował się aktywizmem, to po prostu opuszczał społeczność, przestawał się pojawiać i zrywał kontakty z grupami i znajomymi. To było naprawdę dużo osób.
Nowym transom nie udało się sterroryzować niebieskiego forum, ale były wojny o to, że jest skostniałe i nie idzie z duchem czasu. W tamtym okresie można było też zauważyć na portalu dla crossdresserów [osoba nosząca ubiór stereotypowo kojarzony z płcią przeciwną] crossdressing.pl, że coraz więcej transwestytów zaczyna się identyfikować jako transkobiety.
Bardzo intrygujące i dynamiczne były zmiany w języku. Dosłownie w rok słowo, które wcześniej było uważane za okej czy wręcz progresywne, potrafiło stać się „problematyczne”. Niemal z roku na rok odwróciły się proporcje płci i wieku: jak wchodziłam w środowisko w latach dwutysięcznych, znakomita większość osób trans to byli ludzie dorośli oraz transkobiety. Około 2015 roku zauważyłam naprawdę ogromny wzrost liczby nastolatek i nastolatków identyfikujacych się jako „trans geje” i „trans lesbijki”, przy czym liczniejsza była ta pierwsza grupa ‒ heteroseksualnych dziewczyn. Tabu stało się zadawanie jakichkolwiek pytań. Pamiętam, jakie awantury wywoływało pytanie, czy nie wydaje się komukolwiek zastanawiające, dlaczego wśród osób trans nagle zapanowała taka nadreprezentacja nastoletnich fanek yaoi (gatunek mangi i anime o gejach tworzony przez kobiety dla kobiet, najczęściej z elementami porno). Dziesięć lat wcześniej tego nie było.
A jak odnajdują się w trans środowisku lesbijki myślące o tranzycji?
Mam wrażenie, że teraz wszystkie dziewczyny o nonkonformistycznym podejściu do wymogów kobiecości przechodzą przymusową próbę ognia z ruchem trans. Jeśli są lesbijkami, to już na 100%, gdy tylko pojawią się w social mediach, będą musiały czytać, że są „transmężczyzną w wyparciu”. Dużo lesbijek się na to skarży od kilku lat.
Są lekarze i sądy, które przyklepują tranzycje lesbijek błyskawicznie, z pominięciem praktycznie wszystkich standardowych procedur. Ci sami specjaliści dłużej diagnozują osoby k/m [kobiety przechodzące tranzycję w kierunku płci męskiej], które deklarują się jako geje lub bi. Są przypadki, kiedy taka homoseksualna dziewczyna nie ma nawet zrobionych podstawowych testów przesiewowych, zarówno psychologicznych, jak i fizycznych (rezonans, kariotyp itd. mające wykryć inne możliwe źródła objawów dysforycznych), a sąd nie każe tego uzupełnić. Takie sytuacje mają miejsce na przykład w sądzie krakowskim.
Ja na grupie transowej regularnie dostawałam wyciszenia za pisanie, że bycie „kwestionującym” nie oznacza automatycznie, że jest się trans i wmawianie tego ludziom nie jest w porządku. Są po prostu tomboy’e i femboy’e [kobiety o stereotypowo męskiej ekspresji i mężczyźni o kobiecej] i nie muszą iść w tranzycję. Na te grupy wbija dużo zagubionych, poszukujących osób i z automatu, nieważne, co powiedzą, są zalewane miłością i trans afirmacją. Od lat istnieje przecież mantra: „jeśli zadajesz sobie pytanie, czy jesteś trans, to zapewne jesteś”. Nienawidziłam tego od pierwszego usłyszenia. W takiej narracji przodują popularni trans youtuberzy i już 10 lat temu można było bardzo łatwo się na nią natknąć. Osobiście znam trzy polskie detranzycjonerki, które wskazywały na wpływ, który wywarli na nie trans influencerzy z YouTube’a.
Pamiętam jak raz, w 2013 roku, na warszawską grupę wsparcia Transfuzji przyszła szesnastoletnia butch lesbijka. Chciała pogadać o tym, że sama nie wie, kim jest, zaznaczyła wyraźnie, że chce się skonfrontować z osobami trans, żeby sobie przemyśleć parę spraw. Jeden uczestnik grupy wpadł w entuzjazm: „Na pierwszy rzut oka widzę, że jesteś trans! Nie ma żadnych wątpliwości! Natychmiast po hormony, to zmieni twoje życie na lepsze! Widzę w tobie mnie, jak byłem młodszy”. Zero reakcji ze strony prowadzącego grupę (który swoją drogą obecnie jest detranzycjonerką). Zareagowałam tylko ja, mówiąc, żeby kolega trochę zluzował.
Po spotkaniu dziewczyna poprosiła mnie o kontakt, mówiąc, że już więcej na grupę nie przyjdzie. Rozmawiałyśmy kilka miesięcy. Jej problemy tożsamościowe były silnie związane z prześladowaniami rówieśniczymi w szkole ze względu na jej nonkonformistyczny płciowo wygląd i podejrzenie, że lubi dziewczyny (w tamtych czasach mało kto miał odwagę na coming outy w szkołach, bo nie wiązało się to z żadnymi towarzyskimi benefitami, wręcz przeciwnie). Rodzice też mieli pretensje o wygląd i sposób bycia. Ostatecznie doszła do wniosku, że trans nie jest.
Co wywołało twój definitywny peak trans2?
Wstyd i złość na aktywistów i ich działania. Czułam się bardzo wyobcowana wśród osób trans już od poprzedniej dekady. Najpierw zrezygnowałam z imprez, potem przestałam mieć ochotę na jakiekolwiek spotkania. Dosłownie po każdym kontakcie z grupą czułam się fizycznie chora.
Czara goryczy przelała się w trakcie czarnych protestów w 2020 roku, kiedy naraz zaczęto forsować sformułowanie „osoby z macicami” na określenie kobiet i polować na „TERFy”. Po kryjomu czytałam „wyklęte kobiety”, jak J.K. Rowling, Abigail Shrier, Kaję Szulczewską3.
Zaczęło się od Rowling. Na grupach trans ogłoszono, że jest „TERFem” i chce nas pozabijać. Prym w inkwizycji wiodła najbardziej obecnie znana trans aktywistka. Zapytałam o konkretne cytaty. W odpowiedzi dostałam tylko aroganckie „doedukuj się”. I to zrobiłam, założyłam konto na Twitterze i przeczytałam wszystko, co napisała Rowling, łącznie z jej słynnym felietonem. Nie znalazłam tam nic, co zdaniem alarmistów rzekomo miała głosić.
W trans środowisku osoby na szczycie hierarchii mówią innym, co rzekomy wróg miał powiedzieć i praktycznie nikt tego nie kwestionuje ani nie sprawdza u źródła. Skala manipulacji i ewidentnych kłamstw stała się dla mnie nie do zniesienia. Zaczęłam czytać oryginalne wypowiedzi kobiet oskarżanych o transfobię. Rósł we mnie gniew. To dzięki transom z grupy w ogóle poznałam wszystkie nazwiska feministek nurtu gender critical [feminizm krytykujący powiązanie stereotypów płciowych z płcią, krytyczny wobec transaktywizmu].
Pamiętam moją rozmowę z pewnym znajomym aktywistą, któremu mówiłam, że czytam Rowling i nigdzie nie widzę tej zajadłej transfobii i nawoływania do zabójstw. Zezłościł się nie na żarty i powiedział, że powinnam przestać czytać takie rzeczy, bo „TERFy” „wypiorą mi mózg”. Oczywiście stwierdziłam, że totalnie muszę to wszystko przeczytać, bo nikt nie będzie mi rozkazywał. Dodał, że gdy znana trans aktywistka mówi, że ktoś jest transfobem, to jest, a kwestionowanie tego świadczy o mojej „zinternalizowanej transfobii”. Coraz bardziej kojarzyło mi się to z sektą. W prywatnych rozmowach osoby trans rozmawiały ze sobą o swoich „zakazanych myślach”, byle tylko nie dowiedział się o nich nikt wokół.
Sama, zanim zaczęłam czytać u źródła, na słowo wierzyłam osobom siejącym panikę w społeczności, że rzekomo to tylko kwestia czasu, aż będą nas zamykać w obozach i mordować (dosłownie!). Nie tylko ja dałam się tym zmanipulować. Zdrowa psychicznie bynajmniej nie jestem i miałam potężną paranoję. To było wykańczające. Dochodziły do tego takie sytuacje, jak nagonki trans środowiska na osoby, które nie chcą uprawiać seksu z osobami trans (odmowę seksu uznawali za transfobiczną). Na grupach obserwowałam pogaduszki, jak „przekonywać” ludzi do seksu. Byłam tym obrzydzona. Wszystkie te rzeczy się nawarstwiły i po prostu w pewnym momencie pękłam.
Jaka była reakcja środowiska i osób spoza niego na twoją detranzycję?
Mój coming out przebiegał w realu i w mediach społecznościowych. Poza pomniejszymi grupami towarzyskimi na małych platformach najsilniejszy odzew miałam na największej polskiej „grupie wsparcia” dla osób trans na Facebooku. Wiedziałam, że adminat ma tam restrykcyjną politykę komentarzy ze względu na PR, więc nie było mowy o jednoznacznie negatywnej reakcji, nawet ze strony osób, które poza grupą wypowiadają się wrogo o detransach.
Opublikowałam post z pytaniem, czy ktoś zna jakąś osobę detrans z Polski, bo ja wtedy żadnej nie znałam ani nie mogłam nigdzie znaleźć informacji o prawnej detranzycji. Opisałam też, jak testosteron zniszczył mi zdrowie.
Większość odpowiedzi była podręcznikowo grzeczna. Dowiedziałam się, że problem w Polsce jest zupełnie niszowy, że takich osób właściwie nie ma, a od lat 90. były może 2 lub 3 przypadki prawnych detranzycji. Dopiero później okazało się, że aktywiści dobrze wiedzą, że detranzycji było znacznie więcej. Z jakiegoś powodu oficjalne komunikaty są inne, a ilość detranzycji jest niedoszacowana z kompletnym pominięciem osób nie idących ścieżką prawną. W ciągu roku z hakiem poznałam ponad 20 polskich detransów i desisterów [z ang. to desist – zaniechać; określenie na osoby, które odczuwały dysforię płciową i rozważały tranzycję, ale ostatecznie jej nie dokonały], podczas gdy wcześniej słuchałam, że takich osób u nas nie ma.
W komentarzach prześlizgnęły się też trzy osoby, które wprost powiedziały, że nie mam prawa twierdzić, że moje zdrowie pogorszyło się od HRT, a jeśli już, to nie wina testosteronu, tylko moja, bo widocznie źle go brałam (brałam zgodnie z zaleceniami lekarza).
Na gruncie osobistym odbyłam kilka rozmów ze starymi trans znajomymi. Jeden kumpel wpadł w panikę. Godzinę trzymał mnie na linii i przekonywał, że rezygnacja z testosteronu to najgorsze, co mogę zrobić i otrzymałam litanię typowego transa starszej generacji: że będę wyglądać jak baba, jak męska lesbijka, że dostanę okres i tak dalej. Nie przejęło mnie to jakoś nadzwyczajnie, przywykłam do takiej argumentacji. Przeraził się, jakby ktoś chciał mu zabrać jego cenny testosteron. Ucięłam dyskusję, mówiąc, że nie chcę umierać przedwcześnie i to w męczarniach, byle brać hormony. Była to zresztą prawda, jako nastolatka uważałam, że fakt, że będę żyć 20–30 lat krócej to żaden problem. Wtedy jeszcze w środowisku nie było tabu mówienia o czarnych stronach HRT i była to informacja podawana każdemu początkującemu transowi, teraz się to zupełnie zmieniło.
Rozmowy ze znajomymi z młodszego pokolenia „tumblrowych” aktywistów również były nieprzyjemne. Usłyszałam, że „TERFy” wyprały mi mózg, mam zinternalizowaną transfobię i zaszkodzę sprawie. Zażyczyli sobie, żebym robiła to po cichu i bez rozgłosu skoro „już muszę” (rozgłosem miało być pisanie w social mediach). Jeden z nich powiedział mi w twarz, że jest mną rozczarowany. Po tych rozmowach miałam dość i zrezygnowałam z dalszego tournée po znajomych.
Oczywiście na przekór założyłam konto o detranzycji na Instagramie, głównie po to, żeby znaleźć inne osoby detrans. Doskonale wiedziałam, jaki jest stosunek do detransów w środowisku, bo widziałam to już wiele lat wcześniej na żywo na grupach wsparcia. Nie chciało mi się wierzyć, że w Polsce nie ma żadnych detranzycjonerów, skoro są wszędzie indziej. Pomyślałam, że siedzą cicho i się chowają. Okazało się, że miałam rację.
Wkurzona po tych rozmowach, wrzuciłam na Instagrama post, gdzie napisałam, że nie będę na profilu głosić afirmatywnego podejścia. Co ważne, takie poglądy miałam zawsze, jeszcze jako trans. Nie powiedziałam o koncie nikomu, ale krótko od jego założenia dostałam wiadomość od adminatu wspomnianej grupy, że moje „terfowe konto zostało wykryte” i w ciągu jednej nocy zostałam zbanowana ze wszystkich internetowych przestrzeni transowych, gdzie było to możliwe.
W międzyczasie zasłużyłam na wyróżnienie u Mai Heban, która ogłosiła, że jestem “wroga osobom trans”, co oczywiście uaktywniło hejterów w moich wiadomościach prywatnych. Zniechęciło mnie to do dalszej działalności, wystarczy mi moje życie i problemy, które mam poza Internetem. Konto służy dziś innym osobom detrans i desist do znajdywania się i tworzenia małej społeczności.
Rodzinie postanowiłam nie mówić o detranzycji póki nie podejmę kroków prawnych. Mam z nią bardzo ograniczony kontakt, więc nie chciałam robić zamieszania. Natomiast rodzina z wyboru przyjęła moją decyzję z szacunkiem i wsparciem.
Próbowałaś dokonać prawnej detranzycji, ale okazało się to bardzo trudne. Dlaczego? Kontaktowałyście się z organizacjami LGBT z prośbą o pomoc?
Myślałam, że skoro tranzycja prawna jest osiągalna i coraz łatwiejsza, to z detranzycją zapewne jest podobnie. Myliłam się.
Odbyłam kilka konsultacji z adwokatami, jeden z nich był z tęczowego NGOsu, drugi bez związku ze środowiskami. Ten drugi w ogóle nie miał pojęcia, jak zdobyć informacje na temat wymaganych procesów sądowych i zawołał tak dużą sumę za samo zorientowanie się w temacie, że machnęłam ręką.
Sąd do dziś nie udzielił odpowiedzi na moje oficjalne pismo z zapytaniem z 2021 roku, mimo że ma obowiązek to zrobić.
Chęć pomocy zgłosił tylko adwokat z pewnej krakowskiej fundacji, który zajmuje się pomaganiem w tranzycjach (i to dość masowo, w trakcie każdego spotkania co 15‒20 minut ktoś przychodził po odbiór dokumentów do tranzycji). Dowiedziałam się od niego, że pojęcia „detranzycji” czy „cofnięcia tranzycji” u nas nie funkcjonują. Jedyną możliwością jest zatem ponowna tranzycja. Na marginesie, znaczy to, że każda udana detranzycja prawna liczona jest w statystykach na poczet tranzycji, a każda odrzucona za nieudaną tranzycję. Dlatego tak łatwo jest manipulować twierdząc, że detranzycji u nas nie ma. Według tego adwokata miałoby to oznaczać konieczność odstawienia szopki, w której miałabym grać transkobietę, chcącą dokonać zmiany oznaczenia płci na żeńską (tutaj dodam że cosplay transkobiety był pomysłem i wymogiem tego pana, inne źródła nie powtarzały tego pomysłu).
Co spotkanie adwokat piętrzył wymagania, żeby w ogóle „podjąć to niespotykane wyzwanie” (nader często podkreślał jakie to niespotykane). Wśród dziesiątek wymaganych dokumentów było nawet polecenie dostarczenia jak najwięcej dowodów, że fizycznie jestem płci żeńskiej. Złośliwie zapytałam, czy zaświadczenie od ginekologa będzie w porządku. Nie wyczuł ironii i z powagą odpowiedział, żeby lekarz dokonał badania i dał mi pisemne zaświadczenie z pieczątką, że posiadam żeński układ rozrodczy. Zdobyłam takie zaświadczenie, a moja ginekolożka uznała to za najbardziej kuriozalny dokument, jaki w życiu wystawiła. Wymyślił też, że powinnam odbyć minimum półroczną „terapię psychiatryczno-seksuologiczną”. Pytałam o to psychiatrę, seksuologa i kilku psychologów oraz recepcje w klinikach, ale nie udało mi się dowiedzieć, co to konkretnie jest. Chciał, żebym dostarczyła opinie od seksuologa, psychiatry i psychologa, że „zachodzi potrzeba” tranzycji. Najgorsze było jednak to, że proponował napisać w pozwie, że kłamałam kilkanaście lat temu podczas procesu diagnostycznego i podczas postępowania sądowego. Dodam, że w sądzie zeznaje się pod przysięgą, a krzywoprzysięstwo jest przestępstwem. Na moje stwierdzenie, że nie kłamałam ani podczas diagnostyki, ani podczas sprawy sądowej, powiedział, że i tak muszę tak napisać.
W końcu doszłam do wniosku, że pan adwokat mnie sabotuje. Machnęłam na niego ręką, stwierdziłam, że jest absolutnie niemożliwe, żeby to było tak popaprane w rzeczywistości. Dziewczyny detranzycjonerki, które w międzyczasie poznałam, również kilka miesięcy później się z nim skontaktowały dla wybadania terenu i dostały identyczne wytyczne. Żadna z nich nie podjęła współpracy.
W międzyczasie udało mi się skontaktować z dwiema osobami, którym w ostatnich latach udało się dokonać prawnej detranzycji. Ich sprawy były jednak inne niż moja: cofnęły tranzycję, wnioskując o ponowne otwarcie przewodu, co jest możliwe tylko do 10 lat po tranzycji. Dla mnie ten czas minął. Pan adwokat z Krakowa oczywiście powiadomił mnie, że w takim wypadku szanse na wygraną są marne. Powiedział też (co później zostało potwierdzone przez wszystkie inne źródła), że nie ma prawie żadnej szansy na prawną detranzycję bez adwokata. Nie słyszałam nigdy o osobie trans, która potrzebowałaby adwokata na rozprawie w sądzie do tranzycji. Gdyby od którejś tego wymagano, byłby skandal na całą Polskę.
Po kilku miesiącach, gdy zebrało się nas trochę więcej, zaczęłyśmy gromadzić informacje o możliwości prawnej detranzycji. Pochodziły z kilku źródeł, między innymi od detranzycjonerów po sprawach sądowych i od działu prawnego Kampanii Przeciw Homofobii. KPH potwierdziło to, co mówił adwokat z Krakowa: trzeba by zastosować Art. 401 kodeksu postępowania cywilnego, mówiący o okolicznościach „wznowienia postępowania z powodu nieważności” i również radzili, by nie brać się za to bez adwokata.
Od osób, które przeszły prawną detranzycję dowiedziałyśmy się, że sprawa może wlec się latami i prawie na pewno zostanie powołanych wielu biegłych (w przypadku tranzycji czasem powołuje się jednego biegłego, ale nie zawsze). Potwierdziły też słowa adwokata o tym, że jeśli wyrok sądu i apelacji będzie negatywny, już nigdy nie będziemy mogły ubiegać się o detranzycję. Wszystkie źródła radziły, żebyśmy nie ryzykowały bez dobrego adwokata. KPH niestety nie zaproponowało pomocy w tym zakresie ani nie poleciło prawników, którzy podjęliby się nas reprezentować.





W trakcie naszych poszukiwań do jednej z nas odezwało się Ordo Iuris. Jako jedyni zaproponowali pomoc prawną. Dla mnie współpraca z tą organizacją jest nie do przyjęcia, więc odmówiłam przyłączenia się. Wiem, że chcą nas instrumentalnie wykorzystać do własnych celów. Rzeczywistość wygląda jednak tak, że środowisko LGBT nas porzuciło, zostawiło samym sobie. Ordo Iuris jako jedyne proponuje pomoc prawną niezamożnym osobom. Oczywiście transaktywiści będą wykorzystywać ten fakt do swojej kampanii zohydzania i straszenia nami. Prawda jest jednak taka, że same nas na organizacje typu Ordo Iuris skazują.
Podobnie sytuacja wygląda z liberalnymi mediami. Odzywałyśmy się do OKO.press i Wyborczej w celu nagłośnienia naszej sprawy, ale nie dostałyśmy odpowiedzi.
Jakie są wasze najbardziej palące potrzeby? Co chciałabyś przekazać osobom decyzyjnym, jak politycy i lekarze, oraz wpływowym – jak aktywiści i dziennikarze?
Myślę, że najbardziej palącą potrzebą jest ucywilizowanie tematu detranzycji, na każdym polu. Potrzebne jest w ogóle zauważenie tego tematu przez sądy: prawna detranzycja jest naprawdę mało osiągalna. A im więcej lat od tranzycji minęło, tym jest gorzej. Gdyby dostępność prawnej detranzycji była chociażby taka sama, co tranzycji, byłoby już dobrze (pomijając żałosną szopkę z pozywaniem własnych rodziców, bo uważam, że to powinno odejść do lamusa również w przypadku tranzycji).
Temat potrzebuje też ucywilizowania w środowisku lekarskim, bo nietrudno trafić na lekarzy, którzy wprost bardzo nieprofesjonalnie traktują pacjentów chcących odwrócić tranzycję. Gdyby doświadczone przez nas sytuacje były udziałem osób dążących do tranzycji, lekarz miałby poważne problemy, a ze strony środowisk transaktywistycznych medialny call out [„wywoływanie kogoś do tablicy” w celu otrzymania od tej osoby wyjaśnień] na całą Polskę. Otrzymanie rzetelnej pomocy w związku z powikłaniami po tranzycji jest bardzo trudne, bo na całym świecie temat jest zamiatany pod dywan z powodu ogromnego upolitycznienia. Wielu boi się go w ogóle dotykać. Osoby detrans pod względem opieki medycznej są zdane na siebie.
Jeśli komuś z osób publicznych zależy, aby detransy przestały się chorobliwie izolować i zaczęły zabierać głos, nie powinien traktować nas jak figurę na szachownicy. Jesteśmy jedną z najbardziej znienawidzonych grup przez „woke” lewicę, więc poczucie izolacji, braku przynależności i odrzucenia na margines społeczeństwa jest bardzo mocne – szczególnie wśród tych z nas, którzy są i zawsze byli nieheteroseksualni i mieli nonkonformistyczne podejście do stereotypów płciowych.
Aktywistom trans nie mam nic do przekazania. Przed głośnym coming outem Łukasza Sakowskiego czołowe polskie osoby transaktywistyczne zwalczały każdego detransa, który usiłował być widoczny w Internecie. Za wszelką cenę nie chciały dopuścić, aby temat detranzycji przebił się do opinii publicznej. Na ich łaskę mogą liczyć wyłącznie detransi potulni i wierni agendzie. Zostaniesz zdyskwalifikowana, jeśli odmówisz wiary w to, że nigdy nie byłaś trans i zawsze byłaś tylko źle zdiagnozowanym „cisem” [osoba cis – taka, która nie jest trans]. Mało który detrans zgadza się na taką narrację i na cenzurowanie tego, jak możemy mówić o swoich doświadczeniach i odczuciach.
Coming out Łukasza odbił się szerokim echem w mediach, ponieważ już wcześniej był osobą publiczną. Przed nim było jednak kilku detranzycjonerów, którzy mówili o swoich doświadczeniach w mediach społecznościowych, tylko mieli odpowiednio mniejsze zasięgi. W każdym przypadku powtarzał się ten sam scenariusz – hejt, często rozkręcany przez czołowych aktywistów. W ciągu niecałych 2 lat wyparowało w ten sposób z przestrzeni internetowych 3/4 polskich detransów, których poznałam, w większości dziewczyny. Z niektórymi nikt nie ma żadnego kontaktu. Ale większość podawała powód i był taki sam: muszą się od tego, tzn. transaktywistów i nagonek w Internecie, odciąć i zacząć normalnie żyć. Jeśli wcześniej zabierali głos publicznie, to ich konta albo wiszą dziś w sieci jak opuszczone okręty, albo zostały skasowane. Nowi detranzycjonerzy to widzą i wolą się nie wychylać. Wiem, że bardzo trudno jest znaleźć osobę detrans, która w ogóle chce gadać, więc sama zdecydowałam się na ten wywiad. Infiltrowanie detransowych przestrzeni (grupy na Facebooku, kanały na Discordzie, Reddity) to plaga, więc szybko rozpadają się przez exodus samych zainteresowanych. Podobnie jak lesbijki, które nie mogą mieć przestrzeni tylko dla siebie [bez transkobiecych mężczyzn], tak też i my nie możemy.
Oczywiste jest, że nam nikt z aktywistów nie powie, iż jesteśmy „brave and stunning” czy nie „zaafirmuje” naszej tożsamości, a o dniu świadomości na temat detranzycji (12 marca) nie napisze żadne tęczowe medium. Póki obecny transaktywizm jest jaki jest, nie widzę możliwości dogadania się na jakimkolwiek fundamentalnym poziomie. Powszechną postawą są pretensje i oczekiwanie, że uniżonością i wiernopoddańczością zadośćuczynimy społeczności trans za „szkodę”, jaką rzekomo wyrządzamy.
Jedyną akceptowalną osobę „detrans” polscy transaktywiści znaleźli za granicą: jest to Niemka Eli Kappo, która prywatnie jest adwokatką self-id („detrans” jedynie w cudzysłowie, gdyż tylko przeskoczyła z jednej trans tożsamości w drugą, tj. z transmężczyzny na non-binary). Była pokazywana przez aktywistów jak okaz w ZOO, okraszana komentarzem: „Widzicie? Oto dobry detrans!”. Do tej pory był to jedyny przypadek akceptacji detransa przez polskich transaktywistów. Poszukiwania innych „dobrych detransów” trwają, ale póki co nie przyniosły rezultatów.


Na dyskusję o detranzycji Katarzyna Szustow zaprosiła do swojej cotygodniowej audycji o społeczności LGBT w radiu TOK FM trzy transkobiety, w tym osobę, która od lat poluje i szczuje na każdego detranzycjonera usiłującego pisać w social mediach. Pisała, że są to „osoby, którym bycie w mniejszości już nie pasuje” i „gdyby istniało piekło, byłoby tam specjalne miejsce dla takich jednostek”. Czyli hasło „nic o nas bez nas” w drugą stronę już nie działa.
Politycy? Jedyny powód, żeby się nami zainteresować pojawi się, jak będą chcieli wykorzystać nas jako tokeny do gry politycznej, za co zresztą zawsze oskarżane są osoby detrans, a nie oni sami. Nie mam im nic do powiedzenia.
Akronim od ang. trans exclusionary radical feminist oznaczający “radykalną feministkę wykluczającą osoby trans”, używany jako obelga wobec kobiet.
„Peak trans” to slangowe określenie na moment, w którym dana osoba staje się krytyczna wobec postulatów ruchu transaktywistycznego czy samego konceptu tożsamości płciowej.
Abigail Shrier to dziennikarka „Wall Street Journal”, autorka książki Nieodwracalna krzywda. Tragiczne losy nastolatek, które zmieniły płeć (wyd. polskie 2023, wyd. oryginalne 2020). Kaja Szulczewska jest polską influencerką i publicystką, autorką bloga kayaszu.pl.
Super wywiad! Gratulacje dla autorki i parę słów dla gościni: Jesteś silną osobą, bardzo dużo przeszłaś, a teraz robisz przełomowe wyznanie w polskim internecie. Brawo! Cieszę się, że mogłam znaleźć się w 2020 z moją działalnością na twojej drodze. Dziękuję Ci za twoją pracę na rzecz widzialności osób po detranzycji.
Pozdrawiam Cię serdecznie.
Kaya Szulczewska